Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

schodami, główna sprawczyni, na parę minut przedtem, osobiście szła! Są tu wśród nas świadkowie!
— Łżesz! — ryczał siny rejent.
Wrzeszczeli obaj naraz, przestępując na strony, — za jednym i za drugim niby czarny ogon, długi rząd zwolenników. Kraśne gęby ku sobie wystawiali, to palec księdza tkał się wgórę przez głowy, to kuse, sine grabki rejenta.
Jużby się był tłum podsunął pod nich czarną, gęstą nawałą, gdy między skłóconych wyskoczył, niby chrabąszcz zielony, krępy, obrotny niemiecki urzędniczek. Wraz z nim doktór z listami, papierami. Niemiec „protokoll“ piszczał, doktór wył „anonim“, ksiądz krzyczał „palec boży“, rejent miotał proboszczowi zmięte świstki pod nogi.
Nagle wrzask kłótni zmilkł, bójka się rozprzęgła, z szerokiej masy tłumu wydarł się okrzyk ulgi. Wszystkie głowy zadarły się ku jednemu oknu. Nie spuszczając go z oka, ciżba kruszyć się jęła, pośpiesznie wtył odpływać, przez zmarzniętą sadzawkę ku szkarpom, opłotkom, ku czarnej drodze, wiodącej już do miasta.
W otwartem oknie drugiego piętra ukazała się pani Aniela. Mówiła coś. Nic nie było słychać, tuż nad nią trzaskał z dachu ogień i spływał drżącemi płatami na pobliskie gzymsy.
Ktoś zachichotał bryzgliwym, mokrym śmiechem. W prostokącie czarnego okna biały przodzik zdawał się świecić, niby wypukły cyferblat zegaru. Na podobieństwo pomylonych godzin spadały z niego głośno na balkon małe, ciężkie przedmioty.