Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przez litość!
Kujon wsparł się na szabli, cynobrową, docna schrypłą gębę wychylił z nad gardy.
— Jaka ma być litość? — dyszał — komu, gdzie?!
Delegacja mieszczan i obywateli odciągnęła go na bok. Patrycjuszowska dłoń spoczęła ojcowskim ładem na naramienniku Kujona. Oddechy wkoło zagrały ufne, pewne, przytulne.
— Prędzej, panowie, prędzej! — skuczał Kujon, — ja tu kordon trzymam, zaraz dach rąbać będziemy.
Powiedzieli mu „to“ — jako Polakowi... W pełnem zaufaniu... Już i tak jednej z pań zginęła brylantowa broszka!... Czy zamierza teraz jako doświadczony oficer wystawiać piękne charaktery swych młodych wiarusów na próbę?! Zważywszy, że między innemi znajdują się wśród strzeżonych futer bardzo cenne i drogie? Czy nie lepiej, by odrazu dopuścił właścicieli — do „danych przedmiotów“?!
Dach szkoły westchnął straszliwie i bryznął w ciemne niebo czerwonemi rózgami płomienia.
Mrowie szarych twarzy zbiegło się jedne do drugich, niby podłużne jajka. Groźny szmer rósł wśród tłumu, oskarżał, pełgał nisko po grudzie i szumiał coraz twardziej.
Wtedy z koliska matadorów wyskoczył ksiądz. Stanął na skraju łuny i, palec w stronę ognia wysadziwszy — oto palec boży! I oto macie dopust! — Wielkiem, hucznem słowem dudnił przez wiatr, przez gęste roje iskier, prosto ku rejentowi:
— Ci, co zaczęli, sami odpowiadają. Głównemi