Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

płaszczów, dzieci, trąb, szmat, butów, ramion bezsilnie sterujących, i niebywały wrzask.
Wszystkie lampy dmuchnęły wgórę ciemnemi ogonami, śnieg się przemieszał z kopciem, gaj oderwany od ścian wkroczył między tłum, po kilka sosen razem płynęło w zwartej ciżbie, sosnowym gwiazdom pospadały ramiona., W rozwalonych drzwiach wszystkich korytarzy, przy wejściu na śnieżną noc otwartem, puchło mnóstwo ludzkie, to przypadając nisko, to wypryskując wgórę.
— Wody! wody! wody! — huczały korytarze, drzwi, okna przez dym, wiatr i iskry w stronę sinych śniegów, na czarne wyświechtane drogi, ku dalekim okienkom zmarzniętego miasteczka.
Wzdęty tłum mrowił się pod ścianami budynku, to się — znów rozpryskał, niby kałuża. Zgóry, z okien parteru i pierwszego piętra ciskali żołnierze wdół, pod straszliwie wrzaskliwą komendą Kujona cały szkolny dobytek i rautowe mienie. I jakieś śmieszne graty, jakieś prywatne zajdy i czarną niezliczoną kluskę zwiniętych futer. Goście się na to rzucili, targając, wyjąc, płacząc. Leń płazem precz ich z pod ścian odganiał, żołnierzami odpychał.
Drzwi wejściowe runęły wtył, przez śnieg, nawznak, gorący blask przedzielił noc na pół, od rozchybotanych w dymie pięter szkoły, za sadzawkę, aż na dalekie domki tchnęło piętnami łuny.
W wielkiej klatce schodowej, niby puszyste włosy, kłębiły się rude płomienie.
— Wody mi dawać! — ryczał ochrypły Kujon, — wody tu, do cholery!