Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wcale go nie słuchano. Panna Stanisława w rozprutym kontusiku padała mu na piersi. Rejent skomlił o synów i prosił o coś spienionemi wargami. Ożarowska z księżycem na plecy przekręconym podtykała do oczu dwie garście koszul i majtek z okrzykiem, że to wszystko — wszystko, co jej zostało po całem życiu pracy.
Aż nareszcie ziemianie, mieszczanie, kobiety, wyjącą kupą rzucili się na niego, żeby ich puścił do płaszczów i do futer. Kujon walił pięściami po brzuchach i naoślep, tłumaczył, że łachy są przecie pod strażą, — teraz, cholery, wody!
Doktór padł mu w ramiona. Zaślinił całe ucho: „Szukaj jej pan, nie śmiem, — nie mam odwagi, — nie śmiem“! Walał się po ziemi, wstawał, znów upadał. Kujon wrzeszczał: kogo ma szukać?! Odganiał — i, — wodę pompować, byki!
— Studnia zamarznięta! — meldowali żołnierze.
Tłukli lód kolbami, dziabali bagnetami, bielmo na cembrzynie łuszczyło się, coraz nowe okazując pokłady.
— Zamarznięta na fest — doskakiwali do żołnierzy żydkowie.
Z tętniącego dzwonami miasteczka napływało mrowie śpiochów, bab, szmat, dzieci, żydków i jazgotu.
Nad szkarpami, na ścieżce, wszędzie po drogach strzygły stargane portczęta, drobiąc spiesznie ku szkole.
Noc się trzęsła od dymu i dzwonienia, czarny aksamit chmur, podbity czerwonością, rozlewał się daleko za kościołem i dźwięki w sobie przerabiał jękliwe, gęste, spłoszone.