Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bordo, stuknąwszy palcem w szybę, zabulgotało: — Tam jest miasto, które was nienawidzi!
Odruchowo spojrzeliśmy w okna Ledwie w nich widać było gałęzie czarnych drzew, targane ciągłą zawieją.
— Tam jest miasto! — głos przewodniczącej porwał się, jakoby przeciw potężnemu wichrowi — które zrobiło wszystko! Które tylko czeka! Którego dzieci!
Delegaci umilkli, rejent szeroko otworzył sine usta, aptekarz zaszedł żółtem mętnem światłem, piersi rejentowej wypłynęły pod brodę.
Tyle do powiedzenia! Tyle prawd, oczywistych, szczerych, częstych, aż potocznych. Pani przewodnicząca zgarniała je nicianemi rękawiczkami poprostu z powietrza.
— O tak, może się znajdzie w mieście parę jednostek — bierniejszych. Ale naogół wszyscy... Jest to malutkie miasto, ono może nie umie zabrać się do rzeczy, w każdym jednak razie stara się wedle sił.
— Dość, panowie, powiedzieć — oburącz składała te słowa pułkownikowi na suche kwiaty bukietu, — że właśnie wczoraj, na „gremjalnem“ posiedzeniu miasto postanowiło uczcić przybycie wasze. Zrobimy prawie to samo, co robią w stolicach, na szerokim świecie, gdzie mają przecież elektryczność, wodociągi do dyspozycji. Albo samochody! Będzie to... — Szare, jak kurz, oczy zalśniły całym blaskiem. — Wenta, raut, — bal, — lotto. Może ognie sztuczne. A nasze dzieci już dziś wiją na ten dzień wieńce.
Delegaci stali milcząco, zgnębieni siłą przemówienia. Pułkownik przyjął sprawę taktownie, wyznaczył bo-