Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dalej sobie opowiadają, niema w tem wszystkiem dla mnie ani odrobiny miejsca. War gorących chęci przepełnia mi piersi, może wnet zacznę płakać z tej samotności, nikt nie czeka, nie rozumie, że wszystkich tak kocham!
Wtedy nagle odsunęła się wewnątrz mego ciała ukryta, cicha, niewidzialna zasówka. Wytrysnęły z pod niej odrazu inne od zwykłych, moje własne, kuse i długie, cienkie i okrągłe, dziwaczne słowa, któremi mówiłem bardzo długo do powyginanych sprężyn starego karła.
W języku ludzi dorosłych rzecz taka nazywa się natchnieniem. Tworzy ono wszelką potęgę człowieka, znikome sprawy umie czynić wiecznemi, przez tysiące lat pręży się w marmurach, nie ginie na przedartej stronicy i sprawia, że ludzie umarli przed tysiącami lat kierują dziś krokami małych dzieci. W moim języku nie nazywało się to wtedy natchnieniem, lecz innem słowem. Wyznaję je ze wstydem, tak jest śmieszne, głupie i tak mi bardzo drogie.
W moim języku nazywało się to — Gujsztwakiem.
Kto to był Gujsztwak? Czy też co?
Gdy mi się zdawało, że mówię coś, czego nie umiem wyrazić, a co mnie napełnia ogromną radością... Gdy mi się zdawało, że mówię to za kogoś stokroć ważniejszego ode mnie... Gdy mi się zdawało, że poprostu mówię za cały świat, — wtedy był Gujsztwak.
Może to wszystko jest wkońcu trochę nudne. To nic, bądź cierpliwy, zwierzam ci największy mój sekret i tajemnicę. Gdybym miał ptaka czarodziejskiego, i gdyby od losów jego zależało całe moje życie, i gdybym go