Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cią. Bo przecież to nie byle co, żeby być, naprzykład, drzewem przez piorun strzaskanem i żeby mimo to dawać cień, radość i otuchę innym.
Nie traćmy równowagi, idźmy jeszcze dalej. Chodzi nam o rzecz małą, niepozorną niby, o jednak bardzo ważną, bo chodzi nam o prawdę.
Ciągle mówię o rodzicach. Z tego, co mówię, wynika, że prócz kilku wyjątków (sprawa z tacą, uderzenie Sontaga, sprawa Bieniarza i Kastalski) byłem bardzo dobrym synem.
Tymczasem możnaby się dowiedzieć z różnych późniejszych wypadków, że wcale znów zawsze takim nadzwyczajnym wzorusiem nie byłem.
Na wszystko, co człowiek robi, znajdują się świadkowie. Niewiadomo, skąd się biorą, kto ich podsuwa i czy tymi świadkami są ludzie, czy rzeczy, przedmioty czy zwierzęta, ptaki czy drzewa — dość na tem, że ci świadkowie zawsze są, i wcześniej czy później, zawsze prawdę mogą odsłonić.
Rzecz okropna: Gdy ktoś inny prawdę za nas mówi, a nie my sami o sobie, to przecie, jakby w nas dusza gasła, jakbyśmy nie żyli.
Nie byłem zawsze wzorusiem, — sprawy te powinny wyjść na światło dzienne.
Kto ma je wyznać?
Ja sam, śmiało i otwarcie.
Gdzie?
W następnej książce[1].



  1. Autor ma tu na myśli dalszy ciąg Miasta Mojej Matki, zawarty w książce p. t. W Cieniu Zapomnianej Olszyny.