Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zajechali do hotelu, nie do nas.
— Już nie u nas. Co to, to nie, — orzekła cierpko mama.
Nazajutrz byli tylko na powitalnym obiedzie. Stryja, jako takiego, widzieliśmy przedtem w teatrze, na próbie.
Zmienił się, był jakby jeszcze większego wzrostu, bo utył. Teraz już naprawdę ruszał się, jak król. Wszyscy mu ustępowali z drogi, a właściwie sam wszystkich roztrącał. W półmroku czarnych dekoracyj szedł naprzód, nie zważając na nikogo, niby szumiący słup cienia.
Na próbie nie śpiewał, ledwie dosłyszalnie zaznaczając melodje. Dopiero pod koniec w ostatnim akcie, ni z tego, ni z owego, gdy przyszło „opowiadanie“ zaczął tak czystym i przecudnym głosem, że mu z otwartych ust bił jak promień słońca.
Orkiestra przestała grać i zaczęła walić brawo. Niby się kłaniał, a jednak ruchem głowy jakby zaprzeczał, wsłuchany w czarną głębię widowni. Twarz jego, zlana grubym potem, wydała się nam smutną śmiertelnie.
Wtedy właśnie, na tej próbie, ukryci na galerji, postanowiliśmy urządzić stryjowi owację kwiatową, za nasze własne pieniądze, dotąd pilnie składane na rower.
Podczas powitalnego obiadu okazało się, że Karol nie wie już właściwie po jakiemu mówi. Zostało mu trochę polskich słów, ale przybyło tyle obcych, żeśmy go prawie wcale nie rozumieli. Powiedział nam w tajemnicy, że się ze swym ojcem nienawidzą, ale że jemu, Karolowi, jest to całkiem obojętne, bo i tak wkońcu zawsze syn przetrwa ojca.