Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stół depeszę i powiedział, że o spotkaniu niema już wcale mowy. — On mnie traktuje, — bił pięścią w telegram, — jak jakiegoś swego dyrektora. Rozumiesz? Po tem, co zaszło, nie znamy się, nazawsze! Nie istnieje dla mnie. Trudno, straciłem brata. Ale zato nabrałem doświadczenia!
Jak miał stryj dla nas nie istnieć, kiedy tak głośno żył dalej dla świata. Zjawiał się ciągle w wielkich obcych ilustracjach z samsonowskiemi puklami na plecach, wpatrzony centkowaną fotograficznie źrenicą w swoją daleką gwiazdę. Jakże miał przestać być, gdy z wydrukowanego pod portretem artykułu okazało się, że jedzie do Ameryki, i to na długi czas.
Mimo wszystko „szaleliśmy z radości“. Teraz już nietylko ziemia, kolej, hotele, mosty i rozmaite kraje, ale nawet morze musiało brać udział w sławie naszego nazwiska.
— Skoro już jedzie tak daleko w świat, — ojciec wzruszył ramionami i znów zaczął sypać telegramy. Trwało to dość długo, niby telegraficzny pojedynek na cyfry. Ciągle się umawiali o ilość i cenę występów.
— Niesłychane, niesłychane pieniądze, — powtarzał ojciec. — Dobrze, że warto, ale wkońcu, czy oni zechcą płacić tyle?
„Ich“ — publiczności — nienawidziliśmy teraz z całego serca. Powinniby byli choćby całe miasto sprzedać i zapłacić.
Pojedynek ustał, ojciec powiedział, — niech będzie co chce, jest mi to wszystko jedno, — i na mieście pojawiły się ogromne afisze, jak wół, z nazwiskiem stryja.