Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ojciec podniósł głowę, równocześnie zadzwonił dzwonek w przedpokoju, wielki nakręcany bąk wypadł mi na podłogę. Poskoczyliśmy do drzwi, w których ukazał się najspokojniej w świecie Tomasz ze słowami:
— To do pana doktora.
Stanęliśmy, jak wryci, ojciec uderzył się w czoło aż klasnęło:
— Mówiłem Tomaszowi, — żadnych chorych! Czy może być coś prostszego, mówiłem tak wyraźnie.
I tak jakoś z wielkiego czekania zrobiło się zwykłe porządkowanie.
— Wszystko, wszystko musi być w porządku, — powtarzał ojciec. Zwijaliśmy się przed półką, zapychając niewygodne rzeczy w dalekie ciemne kąty.
Na szczęście nie patrzył na nas. Gniewał się na mamę za różę.
— Nie znam się na waszych modach, — te jakieś piórka, obszycia, zakrętasy! Ale żeby ktoś bez żadnego powodu kładł sobie kwiaty na głowę? Zresztą róbcie, co chcecie.
Chociaż to się nas nie tyczyło, odpowiedzieliśmy, że na najwyższej półce zrobimy miejsce dla prezentu stryja. Napewno coś przywiezie.
Ojciec skrzywił się wyniośle:
— Jeżeli ktoś przyjeżdża, trzeba się cieszyć, że przyjeżdża dana osoba, a nie wiecznie myśleć, co nam dana osoba przywiezie.
Mimo to Irzek wyścielił półkę czystym, złotym papierem. Pokryjomu równało się to „umieceniu przez tubylców wigwamu na cześć dawno oczekiwanego gościa“.