Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Więcej nie słyszałem, gdyż usnąłem. Nazajutrz od rana zaczęło się jeszcze raz sprzątanie połączone z nakrywaniem. I tak trwa do teraz. Teraz Tomasz chodzi w białych rękawiczkach dookoła stołu, ojciec robi ostatnie dotknięcia, a ci, jak nie przyjeżdżają, tak nie przyjeżdżają.
— Więc naprzykład, — spytałem podstępnie, — ile mogą mieć jeszcze stacyj do przebycia?
— Na stacje biorąc, — odpowiedział ojciec, — sądzę, że z jakie dziewięć.
— Dziewięć! — jęknęliśmy.
— Dziewięć, ale stryj jedzie kurjerem. Nie zatrzymuje się po drodze byle gdzie.
Na każdym kroku robi nasz stryj coś niezwykłego. Zajeżdża do wszystkich miast i śpiewa, a potem nagle nie zatrzymuje się nigdzie.
Z sypialni pobrodził ojciec (przegląd mieszkania nazywał się także brodzeniem) do gabinetu, podarował nam mimochodem kilka kalendarzy lekarskich i razem z niemi poszedł do naszego pokoju, do dzieciarni.
Wszystko tu było w porządku, ławka szkolna stała równo pod oknem, ale ojciec na widok półki z zabawkami wykrzyknął:
— Ba!
„Ba“ nie znaczyło w tym wypadku nic dobrego. Zaczęliśmy jeszcze raz ściągać wszystko z półek, tymczasem na progu w czarnej sukni, obszytej białym puchem, ukazała się mama. Miała białą różę we włosach.
— Chyba już nie przyjadą dzisiaj. — Złożyła po swojemu ręce.