Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pali niepotrzebnie. Tu też jest połączenie. Będzie nam ciepło, — kochany!
Stare, zwietrzałe wzruszenia opadły Barcza w sali teatrzyku. Dotykał ostrożnie maleńkich rekwizytów, kwiatów, bibułek, szmatek.
Właśnie majstrował koło maszynki gazowej, gdy go dobiegł głos żony.
Czekała w białym nocnym stroju. Utwierdzili maszynkę, założyli połączenie, zgasili elektryczność. Trzy płomyki rozchyliły się na końcu żelaznych przewodów niemal pod ręką Barcza.
— Niby trzy serca, — szeptała mu do ucha, — a czyje trzecie?...
Śmiali się, że niczyje, przybłęda jakiś, — duch.
— Nie przybłęda, — cieszyła się Jadzia, — to jest ktoś trzeci, kto będzie... Zobaczysz!
Rozdziewał ją z białych szmatek, błądząc po gładkiem, chłodnem jak owoc ciele.
Przykręciła gaz. Izbę pogrążył mrok.
Barcz chwycił żonę w szorstkie, sukienne objęcia i złożył na łóżku. Potem zrzucił z siebie dzwoniące żelastwem generalstwo i wśliznął się pod kołdrę.
Niby dwie rwące fale wzbili się w uścisku.
— Co to jest? — Nad głową Barcza pętał się jakiś zimny przedmiot.
— To krokodyl, — śmiała się Jadzia.
Barcz uniósł się na posłaniu, chwycił kukłę za grzbiet, świsnął nią na podłogę. Tak mocno, że aż się chrzęst wydobył z pawlacza, a głowy lalek opadły wzdłuż krat.