Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Rzeczywiście mama postawi na swojem i Erneścin błogosławić będą jeszcze pokolenia!
— Nie żartuj, jak długo nie wiesz.
Okazało się, że nie wiedział o niczem.
— Nietylko pokolenia, — ale może już własne dzieci. Za to, żem im ocaliła złote jabłko. Przedewszystkiem — rozdrapać to chcieli Niemcy. Właściwie, może nawet nie tyle oni, — a swoi, Polacy. Stróż...
Wypowiedziała to słowo z zabobonną nienawiścią, otulając się rękami, jakby przed chłodem dojmującym.
— Stróż... Już na „ty“ był ze mną. Ja, — żeby jak co roku domy odświeżyć, załatać, a on, — pocoś tu, dziadówko, przyjechała? Mnie to powiedział, za to, że osiem lat mój chleb jadł. Powiedział tam, pod grabami, gdzie żelazna ławeczka. Na samą Wielkanoc. Idź do komendanta — woła, — tam ci nakładą. A tu deszcz ze śniegiem i wiatr. Płakałam, jak nigdy w życiu. — Herr, — mówię komendantowi. Herr, — mein Mann tot. Mein Sohn im Felde...
Nie dokończyła. Radosne fanfary zadrżały w głosie.
— Teraz co innego! Teraz mi syn wszędzie pomoże. Teraz chodźcie do mnie, czyto z podatkiem, czy oszacować moje szkody wojenne, — wszystkie dachy zerwali Niemcy. Teraz dajcie mi mego pana stróża. Teraz mnie rekwirujcie. Powiem tylko, — „matka pana generała Barcza“.
— Jeżeliby już mama tak miała mówić, wystarczy samo „generała Barcza“. Zresztą, cóż ja mogę pomóc właściwie?