Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A każde z tych dzieci, gdy tylko już trochę rozumie, uczyłam waszych żołnierskich piosenek.
Gdy cię nie było, miałam wrażenie, jakby te wszystkie dzieci o tobie śpiewały.
Barcz niczego tak się nie bał, jak sławy wśród maluczkich. Nakazuje ona niezłomne gesty i nieobliczalne czyny. Wolał się dowiedzieć, z jaką instytucją jest matka teraz w związku, czy aby nie coś zanadto „skrajnego“? Kto łoży na dzieci, skąd się wzięło to mieszkanie?
Nie dowiedział się dokładnie. Wchodziło tu w grę tysiąc różnych instytucyj, kapitałów, pożyczek. Już wnosić mógł, że rada miejska i magistrat, bo w pewnym okresie opowiadania burmistrz się ciągle wyłaniał na powierzchnię. Lecz niebawem burmistrz znikł i ziemianie przesłonili wszystko.
— Zresztą — dworowała matka — pomoc ta potrzebna jest tylko przez zimę. Na lato wywożę „robaków“ do siebie, pod Warszawę, do naszej Nicei, — do Erneścina.
— Zawsze ten Erneścin, mamo — westchnął Barcz.
Założony jeszcze przez ojca, doktora Ernesta Barcza, w „suchszem, niż pieprz powietrzu“, — igły, słońce i piach, — obmyślony, jako pensjonat, w kilku dużych drewniakach i murowanej rezydencji, — zżarł ów Erneścin wszystkie oszczędności rodziny, potem zrodził grube długi, które obecnie dumą napełniały starą Barczową. Świadczyły bowiem wymowniej, niż wszystkie opowiadania, ile wśród powszechnego upadku majętności była warta ta rzecz, — na ruble w złocie.