Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Proszę ze mną.
Resztę słów pokryły okrzyki żołnierzy.
— Cóż mogę więcej, — myślał, wchodząc na dworzec, — mam w ogonie pisarza i męczennicę. Czyż można w krótszym czasie upiąć dokoła siebie więcej znamion epoki?
Do salonki weszła prócz Rasińskiego i Drwęskiej tylko najbliższa świta. Nie wolno było zapalać świateł w przedziałach, aby „przepychem“ nie gorszyć żołnierzy.
Barcz żegnał ich, rozkrzyżowany w polerowanych drzwiach wagonu i wymawiał raz za razem dobitnie:
— Dziękuję, czołem, moi panowie. Czołem.
— Cześć pułkownikowi, — odpowiadali.
Pociąg ruszył. Barcz palcami obu dłoni rozprasował sobie czoło i policzki. Przeszedł do salonki i tu stał cierpliwie przed oknem, czując na plecach miarkowany grzecznie oddech swej świty.
— Tak, moi panowie, — rzekł wreszcie, wpatrzony w mijające tory, magazyny i składy stacyjne, pogrążone w kałużach. — Tak, moi panowie, cała Polska pławi się teraz w wodach porodowych.
Zaczęła się rozmowa, pełna trosk, przewidywań, rad.
Właśnie, gdy oficerowie treść najlepszą z siebie dobywali, przerwał niedbale i pożegnał wszystkich.
Na Rasińskim, jako na najmłodszym szarżą, spoczęły obowiązki dyżurnego. Kręcił się tam i sam, — mniej więcej po pół godzinie zapukał jeszcze do Barcza.
Ucięli sobie długą gawędę z łaskawem poziewaniem zwierzchnika.