Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pokorna radość przejęła Dąbrowę, ale poznać po sobie nie dał, — za żadne skarby.
Pyć się meldował z ostatniemi rozkazami do podpisu. I że bataljony legjonowe, idące na Przemyśl, czekają pożegnania.
— A wy, barany, czemu się tam tak rwiecie? — rypnął Pułkownik, podpisawszy wszystkie „kawałki“.
— Mamy rozkaz — złożył się składnie Pyć.
— Czyj?
— Pana pułkownika.
Dąbrowa zarżał na cały pokój. — Macie rozkaz. Wam się zdaje, że wy tam Barcza znajdziecie? Wam się zdaje, że jego żelazne ręce... I jak to mówił Rybnicki? Tradycja. Pielgrzymstwo. Pytam się, ile set lat będzie można rznąć baranów za tym samym szlachtuzem? Widzisz bebechy swego poprzednika, brodzisz w jego krwi i myślisz, że z ciebie tak samo bebechów nie wyprują?
— Mamy rozkaz pana pułkownika.
Dąbrowa wyciągnął pięści nad jajkowatą głową Pycia i wrzasnął:
— No to się buntuj, baranie jeden z drugim. A nie, żebym was, jak ciasto zagniatał, — fuj!!
Pyć odpowiedział wiotkim uśmiechem posłuszeństwa.
— No to jedziemy. — Pułkownik z obrzydzeniem strzepnął palce nad papierami.
Usadowili się w samochodzie oględnie, by się nawet brzegi płaszczów wzajem nie ocierały.
Tylko Rasiński gadał wesoło i „żłopał uniesienie chwili“.