Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/391

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rady. Bo oto szło się za połyskiem śmigłych ram i, poświęcając wszystko, doszło się tu, aż tu przed ten szary żywopłot obowiązku...
— My nic, — kluczył monotonny głos, — tylko... Bo tu chodzi o słowo, o nas wszystkich. Więc toby była bardzo przykra strata —
— Moi panowie, — przerwał Barcz z nagłą decyzją. — Mówicie strata. Tłumaczyć się mam wam? No, to niech wam za tłumaczenie starczy, — krzyczeć nagle jął wniebogłosy, — że moja żona dziś umarła w lecznicy pod ciosem tej zawiłej sprawy!! Dziś w nocy!!! Tem niemniej ja, bez względu na wszystkie straty —
Mur podoficerów rozkruszył się. Przestrzeń się między nimi otwarła aż ku drzwiom, słowami generała tętniąca. Wołał ku niej, krzyczał bez pardonu, — gdy niespodzianie ukazała się w drzwiach matka.
Rozejrzała się nieprzytomnie po zebranych i, rzekłbyś gęsty cień, przylgnęła cicho do syna.
Podoficerowie z czcią pochylili głowy.
Przez długą chwilę nic nie było słychać, tylko suche oddechy starej Barczowej i rześki dźwięk kluczyków, któremi Pyć nerwowo przebierał w kieszeni.