Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/389

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mię Przeniewskiego — a głos, jak trzaskanie dziecinnego bacika, poganiał: — Proszę! Proszę! Generał czeka.
Wtoczyli się do pokoju, stanęli łabato jeden przy drugim. Aż się ciemniej od nich zrobiło.
Barcz witał wszystkie te twarze uśmiechem dojrzałego porozumienia. Zaprawdę, — sięgało ono pierwszych czasów „wielkiej drogi“, przez te właśnie golone łby żołnierskie brukowanej tak sowicie.
Przejął go skąpy, ubogi ton tych postaci kańciastych, twarzy prostych, ust szerokich i bladych, na twardej służbie nigdy nienajedzonych.
Oni zaś, chrząkając i uszanowanie czyniąc nieśmiałe, przestępowali z nogi na nogę. Nakoniec jeden spostrzegł na półce, między kupą regulaminów, stary, skórzany album.
Po chwili oczy wszystkich podoficerów wbiły się w to miejsce.
Barcz zauważył to i, wyciągnąwszy z pod stosu szarych książeczek ów gruby, juchtowy tom: — Strzegę tego. Ma się rozumieć. Najdroższa moja wojenna pamiątka. Wasze wszystkie nazwiska...
— Co tam nasze, panie generale, — wykrzesał się twardy głos z rzędu podoficerów. — Ale może i prawda? Bo co? Bo ten album jest przez całą Polskę pisany. Odsyłany, przesyłany, z roku na rok, z frontu na front. Żeby w nim wszyscy godni z naszego stanu szarego... I można powiedzieć, — sprawiedliwie. Bo ich, co się tu podpisali, połowa już ziemię gryzie. My, — co?.. My — nic. My zawsze, — rył głos, a głowy kolegów