Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/370

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dywał ze stroskanych pomruków Krywulta. — Akt wpłynie... Ja wnioskodawca. No, wkońcu okaże się pomyłka, Wilde się pomylił i Wilde niepotrzebny, — niech sobie idzie. On wraca do Przedmurza. — Ostatnie słowa rzewnem spojrzeniem złożył Krywultowi do samych stóp.
Dąbrowa poderwał się — znów przypadł nisko. Uciekać — trząsł się w duchu — ze wszystkich miejsc, — ze wszystkiego.
— No, panie generale Dąbrowo, — sapnął Krywult, — a pan? Równość, generale, koleżeństwo...
Dąbrowa zjeżył się.
— Myślcie, — radził poważnie Krywult, — jest o czem. Bo Wilde ofiara, poświęcenie za „awtorytiet“. Żołnierz. Ale pana ta sprawa też obchodzi. Przewodniczący śledztwa odpowiedzialny musi być. Obchodzi... Cześć, żona, dzieci, chleb... Panie generale Dąbrowo!
Dąbrowa wstał, otarł spoconą twarz. Podszedł do Wildego. Ujął go za ramiona. Ramiona te sposobnie pod górę podrzucił i wziął leniwą postać w gruntowne objęcia.
Wtedy Krywult, trzepnąwszy ich po plecach, że im się głowy w odskoku, niby kule kręgielne z głuchym trzaskiem spotkały — Dąbrowa też mój człowiek, — ronił w serdecznych łaskach uweselonej rozedmy, — też mój człowiek...
Twarde plecy Dąbrowy opierały się zrazu. W miarę uderzeń jednak sztywność z nich uchodziła.
— Ale, co, panowie, — fuknął na strony, — ale co?. Żeby ściśle wiedzieć?. Żeby ściśle?...
Nikt ściśle nic nie wiedział.