Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jedną przegra, drugą wygra, — śpiewał nazajutrz pod nutę mazurka z „Damy pikowej“, gdy wsiadali do samochodu.
Świdrował tem uszy Wildego aż do mostu. Tu przestał i wjechał na podwórzec ministerstwa ze zwykłem już obliczem obrażonego Marsa.
Dąbrowa czekał ich w sali posiedzeń N. W. T. S-u.
Pomocniczą czerń adjutantów zostawili w przedsionkach.
— Wszystko panowie macie? — pytał Dąbrowa, posłusznie zasiadłszy na prawicy Krywulta.
Wówczas Wilde, goniąc spojrzeniami mimo krucyfiksu, karafki z wodą, przez akty i za okna: — Bóg, woda, powietrze, papier, — wszystko!
Na usta Krywulta wypłynął uśmiech, — nie w smak Dąbrowie. Zwarte, chude szczęki generała żuły złość.
— Ja prowadzę śledztwo, — beczał, — ja przeto jestem odpowiedzialny. Przeto, — przedewszystkiem dziękując generałowi Krywultowi, że nas zwołał... — Dąbrowa chciał jakoś wyrazić wdzięczność. Lecz zamiast słów, kluska mu się ulęgła w ustach, a w oczach, zamiast szacunku, obraza.
Tak miał zawsze na tym N. W. T. S-ie. Gdy się tylko zeszli, pomyje się w nim podnosiły, zgaga, — kwas.
— Nie potrzebuję dowodzić — piłował, — że przerwa w naszych pracach spowodowała zamęt w publicznej opinji tak stolicy, to jest miasta Warszawy, — jak w całym kraju.
Wszyscy trzej generałowie spojrzeli przez okna na