Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A do czegóż ty, Wilde nieszczęsny — pytał Krywult, wychylając się ze złotych fartuchów kimona — dochodzić ze mną chcesz?
— Do czego? Po pierwsze, — we dwóch zawsze łatwiej. Po drugie, — z tym idziesz, który wie, dokąd droga prowadzi.
Rozmowa urwała się. Za cały jej tok starczył głos pitej rozlewnie herbaty. Kolebał się w ciszy pokoju, nito plusk wody, trącanej wiosłem nieśmiałem.
Krywult „ustał“, przyjaźń go „rozebrała“, spać się zachciało.
Wilde nabożnie patrzył na rozmiary przyjaciela, szykującego się do snu.
— A wiesz ty, Wilde, — wyplątał się po chwili łaskawy głos z pośród białych żywotów pościeli, — że mnie się młodość przypomina? Kiedy to w twierdzy Kercz stali? Róże i róże.
— Młodość — plusnął mokremi wargami Wilde.
— Młodość. A cobyś ty, Wilde, powiedział, gdyby twój stary przyjaciel, biedny wdowiec, sierota, wziął i ożenił się?
Rude źrenice Wildego poskoczyły szybko przez rozsypane na serwecie kruszyny.
Miedziany system sprężyn olbrzymiego legowiska zaryczał donośnie i z pulchnych obłoków rzekła głośno posągowa twarz wodza: — Nie gniewaj się na przyjaciela, druhu. Nie młodzieniec on, nie lekkoduch, — no człowiek poważny. Jeśli ożeni się, — to z głową... Głoważ to, mój Wilde, głowa! Jedną przegra, — drugą wygra.