Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w korpusie. I w pułku. I w łagierze. I u junkrów. Napijesz się, było, w drzazgi, — a potem dżigitowka!! Godzinę, dwie, tędy, siędy, tamtędy, — a jutro już na służbie. I znowu srogi jesteś pies, jak w niczem nie bywało... Dawajcie, panowie, pojedziem!!!
Barcz się wymawiał, tłumaczył nieobecnością ordynansów.
— Co tu ordynans, — huczał Krywult, — przy koniach sami poradzim. Ej ty, Barczu, to nie po polsku, — po niemiecku... Przy maszynie, prawda, ordynans potrzebny, — no przy koniu?
Krywult całował ich kolejno po głowach.
— I Wilde pojedzie, i Dąbrowa, i Pyć.
Lecz, gdy zszedłszy wyprowadzili araby ze stajni, wśród księżyca na brukowisku iskrami trzeszczące, i nawet gdy rządowego konia Barcza do sitwy arabskiej doliczyli, okazało się więcej jeźdźców, niż koni.
— Barcz, — arab, — liczył Krywult, — ja, — arab, Dąbrowa — twój rządowiec, Barczu, — no Pyć, Wilde? Na czem pojadą?
Wiotkim trylem szelestu odpowiedziała noc ogrodu.
— Pyciuk przede mnie siada na klaczy! Pomieścim się we dwóch. Ja człowiek zgodny, — falował Krywult łaskawie, — no Wilde, Wilde mój biedny?
Ruszyli oklep, przez perłowe trawniki i miękką pustkę mgieł w alejach rozesłaną, chyląc głowy pod niskiemi konarami, których szum dojrzały ginął snadnie w tupocie koni.
— Handicap! Handicap!!... — szczuł Krywult, charcząc radośnie na kark Pycia.