Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po Jabłońskim wsypało się do salonu kilku zaproszonych inżynierów Przedmurza, dwie jakieś matrony, kilku malinowych Francuzów.
— Pan generał Dąbrowa, pan major Pyć — meldował zkolei służący.
Ale to nie był dawny legawiec Dąbrowa, górnym węchem niespokojnie wytężony ku niezrozumiałej grze sfer wyższych. Był to Dąbrowa sztywny, prostopadły, tępemi spojrzeniami twardo przestrzeń szpikujący.
Dąbrowa z rozwiązanemi cepami ramion...
Kroczył naprzód surowo, za nim szary głodomór-adjutant, niby wysoki wieszak.
Dały generałowi srodze po oczach wszystkie światła tylu wolt i amper rozpieszczonego bogactwa. Te wszystkie firanki aksamitne, każda zosobna droższa pewnie od dwumiesięcznej pensji generała. Ten strój Drwęskiej, z którego wyssaćby się ją chciało, jak sok z pręcika koniczyny. Przedewszystkiem zaś napis kwiatowy na drzwiach: „Wieczór powrotu“.
Całą duszą opierając się tym słowom, ucałował rękę gospodyni i, możliwie drewnianemi czyniąc swe wargi, osromione dotykiem ciała „kochanicy“, rzekł przekornie:
— Tu wszędzie teraz Sejmem pachnie. W całej Polsce. — Gdy nie zrozumiano, równając poza sobą cień adjutanta: — Ano Sejmem... Ten sam wszędzie zapach świeżego pokostu i farby. I tak, z niczego... Z niczego wielka rada, z niczego pałace, honory. — Zamieszawszy rękoma jasne powietrze salonu, westchnął głęboko: — Podorabiali się ludzie, — w pierze poobrastali.