Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc, — niechże mama weźmie jakoś na siebie to wszystko z Jadzią, załata.
Potakiwała, w pełni bohaterskiego zapału.
— Co do Emrnścina, mamo —
Przerwała synowi. Gdyby widział — te sieroty z ochronki na gazonie! I te cztery kozy, wszystkie kotne... I kury, które się niosą, pomyśl, ile dziś kosztuje jedno jajko?!
— Co do Erneścina, to chyba też rozumie mama, że to później.
Prosił, by narazie pomogła mu, wsparła powagą macierzyństwa w czasie przyjęcia, które musi tu wydać.
— Wszystko, dziecko, wszystko, — świadczyła mu, objęta urokiem tej szczerej zmowy, jaką dziś zawarli.
I gdy od siebie, już z dołu, usłyszała, że się położył, wróciła na górę zakryć synowi plecy kołdrą i dobrze „obetkać“.
Czego nie widział już, bo spał, taki sam różowy i naburmuszony, jak za czasów najwcześniejszego dzieciństwa.
Nazajutrz począł pilnie nową swoją robotę. Cały ład zawieszenia broni, ruchu i porządku dywizyj, stojących na froncie, oddał wybitniejszym szefom, tyle o tem wiedząc, ile pod niego podpływało w koszuli referatów, z końcem każdego dnia. Waliło mu się to przez biurko całemi skibami papieru i tylko znakomita technika pozwalała na orjentowanie się w zakresie spraw.
Nowa praca polegała na nowem, solidnem ustawieniu personalij. Główną pomoc świadczył tu Pyć.
Słaniając się przed biurkiem generała, to się skro-