Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Barcz podniósł story. Wydało mu się teraz, że nic go już teraz, nigdzie nie czeka.
Mówić, — choćby o niczem...
Wypytywał ją o ten dom, o sprawy.
Głowa przy głowie spoglądali przez okno. Hanka, wodząc iskrami paznogci w powietrzu, tłumaczyła ekonomiczną treść widoku.
— Śmiesznem ci się może wydaje, bo nazywa się to Przedmurze, a murków nawet małych nie widzisz jeszcze na tej łące. Ale zobaczysz.
Wskazała mu pod lasem grupę kilkunastu postaci, które w przeciwnych kierunkach krocząc miarowo, niby czarne nożyce strzygły tuż przy ziemi łunę wieczoru.
— To nasi inżynierowie, — objaśniała. — Widać ktoś znów kupuje parcelę.
Wierzyła w przyszłość Przedmurza.
— Dla mnie, mój drogi, ta łąka nie jest już właściwie łąką. Ja tu już chodzę „ulicami“. Wymijam niepostawione jeszcze domy.
Namawiała, by kupił sobie tu trochę ziemi, — gdy miasto przyciągnie do nas tramwaje i komunikację.
Całując gładkie, chłodne ramiona Drwęskiej, zwrócił uwagę, że wogóle nie podoba mu się cały ten dom, — lenny w stosunku do pałacu Krywulta.
— I ta spółka wogóle.
Hanka, kołysząc głowę generała na połyskliwych kolanach, nie mogła zrozumieć objekcyj.
— Nato ma się wrogów, żeby z nimi wygrywać, — nie tracić! Nato ma się nieprzyjaciół, żeby naszym celom służyli. Więc co? Mnie, za moje własne pie-