Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siebie opiekłego Krywulta pospołu z wyszarzałym Dąbrową.
Lecz oni nie poddawali się tym zabiegom.
Krywult ciężkie łapy chował za pas, czy też zatrudniał około starożytnej szablicy przy tłustym boku dzwoniącej. Okrągłe guzy łokci kładł po sobie, stając się śliskim, nieujętym, jak ryba.
Dąbrowa, naodwrót, pod każdem dotknięciem rozstępował się lżej, niż powietrze.
I oto w deseniach niezliczonej świty, z groźnemi ceregielami, wypychali się wzajem ku wołaniu sławy, które, niby mętna kula, pędziło z głębokich ulic po brukowisku głów.
— Ależ narodu, narodu, — cieszył się Krywult na moście i jeszcze pod katedrą. Potem, zmiarkowawszy, że rzesze Barczowi specjalnie hołdy składają, zamilkł. Pod koniec uroczystości szli obok siebie we trzech bez jednego słowa, głusi na wrzaski zachwytu, ostrzeliwani zbliska suchemi prztykami zadartego nosa Dąbrowy.
Odrobiwszy wszystkie ceremonje, wskoczył Barcz do auta i kazał się wieźć za miasto. Przeniewskiego odesłał do siebie na skrzydło stanisławowskiej landary, by uprzedzić matkę. Niech czeka, to trudno, — tak wypadło.
Jadąc wolno boczną drogą w stronę Przedmurza, postanowił zaniechać wszelkich politycznych konsyderacyj. Przecież należało mu się chyba tyle, co pierwszemu lepszemu kuchcie, czy piechurowi zwycięskiej armji!