Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czyś to ty go zapłacił, żeby mi się z rozwodem naszym oświadczał?
Barcz postanowił milczeć.
Jadzia szeleściła parasolką. — No więc, — no więc? — Stała już w drzwiach. — No więc?
Słyszał jej powolne, jakby usychające na schodach kroki. Nagle zerwało się w generale nieprzytomne przerażenie.
— Mamo! — krzyknął przez otwarte drzwi.
Stara Barczowa wybiegła ze skwierczącej kuchni na schody. Tu, przed napotkaną Jadzią, ramionami przetoczywszy, gnana wołaniem syna, skoczyła na górę.
— Ach mamo, — zapłakał Barcz rażony wstydem zdradzieckim, — jakaż to męka. — Płakał, a raczej krzyczał głośno. Trwało to jednak tylko chwilę.
— Nie wierzę, dziecko, — starała się go ugłaskać Barczowa, — i ty nie wierz. Jadzia nie taka...
Nie wyjaśnił matce, co między nimi zaszło. Nie miał już ani chwili czasu. Nie uświadczywszy z matką żadnych zwierzeń, pojechał na tę ważną radę ministrów, — bez kolacji.
Na radzie, jakby mu właśnie najlepszych sił dodały łzy i cierpienie, któremi go Jadzia wieczorem napasła tak obficie:
Postrachem głodnego wojska przełamał większość ministrów. Oto z czarnego zera otwartych ust finansu, — prawie, że już wydarł potrzebny kredyt. Jeszcze tylko, — światło ciągle gasło, kontakty się psuły, rada przerywała się i drżał, że ją odłożą.
Jeszcze tylko łyse sieroty po Krywulcie, sławetne