Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że teraz mogłoby być odwrotnie. Może teraz ty raczysz mówić.
— W hotelu, — szepnęła Jadzia, — mieliśmi kogoś trzeciego za świadka...
Barcz doznał dziwnego lęku, — że małe szare smuteczki znęcą go, zmylą. Postanowił ciąć nieodwołalnie.
— Tak zawsze, gdyśmy byli we dwoje, marzyłaś o trzeciem sercu... Proszę. Służę. Kogożbyś raczyła wybrać dla siebie?
Wymienił kilka pierwszych z brzegu nazwisk, — Pycia, Jabłońskiego, Przeniewskiego.
— Tyle o tobie wiem, — odpowiedziała szeptem tak płaskim, że aż się biały wydał w złotej poświacie lamp, — i tyle wiem, co z tych odpadków gazet, które przychodzą.
Nie rozumiał.
— Gdzie jest zawsze wykrojone twoje nazwisko. Nawet nie wiem, jak mieszkasz? Ani, co jesz? I nie natoś się chyba zjawił po dwu latach i pierwszy do mnie przyszedł —
Szept utknął w ciszy. Aż nagle, poderwany do jasnych tonów okrzyku:
— Ja cię nie szukałam!! — Założyłam te laleczki, bo nie miałam się za co utrzymać. Nie miałam przecież z czego żyć. Sam widziałeś, — chwaliłeś.
Twarz jej objęły malutkie, nieśmiałe uśmiechy, zorza bladej czerwieni wionęła przez policzki.
Barcz odsunął się.
Powstała szybko: — Czy to prawda?! Czyś to ty namówił Przeniewskiego? Czyś to ty mu poradził?