Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Naród! — trzasnął Krywult z pustej piersi. — Naród... my zawsze razem!
Barcz, bez szelestu, nito świetnie nasmarowana maszyna, przysunął się i rzekł z zakrzywionym ku górze uśmiechem: — Naród prosi, panie generale, Naród. Naród...
Tyle było w tych słowach okrutnej pewności siebie, że aż Drwęskiej tchu zbrakło.
Nareszcie wódz dał znak, że przyzwala. Głowa spadła mu nisko na piersi.
Ruszyli do wielkiej sali. Na podjum wszedł sam Krywult.
Gdy się tam znalazł, nad grzędami wyciągniętych głów — zdrętwiał. Rzecz była poprzednio umówiona, lecz stawała się tak nagle. Tak stanowczo...
— Rodacy!! — ryknął wreszcie, wpatrzony w czarne igły zmarszczek na czole Barcza.
Śmiertelna cisza zaległa salę. Cisza tak wielka, iż mimo mrowia osób, słychać było dokładnie dygot szyb okiennych, wstrząsanych silną odwilżą.
— Rodacy! — ryknął po raz drugi.
O sercu, — łzach, — tylu latach, — prawił długo i kłopotliwie, siejąc pośladkami z boku na bok.
Sucha twarz Barcza ostrzyła się coraz cieniej.
Aż nagle przyszło Krywultowi objawienie.
— Tam, rodacy! — Wódz proroczo wskazał okna.
Wszyscy obecni zwróciły głowy ku szybom, za których dreszczem lękliwym płynął czarny ruch nocy i ściekał po szkle.