Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dopiero przy matowych szybach...
Wionął stamtąd rozpłomieniony wzrok. Na wysokość piórek kapelusza wyfrunęły białe rękawiczki. Czarna figurka Jadzi oderwała się od szarej sylwety Przeniewskiego i pobiegła naprzód.
— Zdrów i cały, — wołała pocichu Jadzia, dotykając munduru i rzemieni.
— Cały i zdrów, — śmiał się Barcz. Poczem do Przeniewskiego, na wszelki wypadek dopingując sytuację: — Pana zaś wolałbym widzieć w takich razach przy sobie.
Jadzia zamknęła mężowi usta dłonią. A gdy już pierwsza radość w okrzykach dyskretnych minęła:
— No — a inni? Bo narazie w dodatkach niema nic jeszcze.
Podała mężowi zwiniętą w rulon gazetę.
— Czytałem, — dyszał spokojnie, — owszem, naogół prawda.
— Ale inni? — niepokoiła się Jadzia.
— Inni też nic, — tak pomyśleliśmy, — dodał poprostu, — że wszystko załatwiło się bez jednego strzału.
Ujęła męża pod ramię.
— No, więc teraz?! — Zdało się jej, że teraz muszą się już dziać tylko rzeczy nadzwyczajne.
— Teraz, — generał pochylił się uprzejmie, — pana porucznika Przeniewskiego tu zostawimy. Na pewno lada moment zaczną napływać rozmaite gratulacje. A sami, jeżeli pozwolisz, pójdziemy do mnie, zjesz śniadanie, ochłonę trochę. No — i praca! To trudno.
Skinęła radośnie głową.