Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Weszła Drwęska, w futrach miękkich, wonnych, lekka, powłóczysta, jakby ją przyniosło samo tchnienie tej nocy. Zamknęła za sobą na klucz.
I zrzucając na krótkiej drodze pokoju futro, szal, mufkę brodatą:
— Nie wiem, czy wiesz? Czy wiesz naprawdę?!
— Wiem. Głupstwo. Nie ma żadnego znaczenia. Zamach, — zamach. Ale dlatego, — zbierał za nią porzucane przedmioty, — ubierz się i wracaj natychmiast do siebie!
Wytrąciła generałowi z rąk futro i w złoto-fioletowych łatach balowej toalety, niby taflami stężałego syropu sczepionych chrupką ozdobą szkieł, wpełzła mu na kolana.
— Zamach, zamach, — śmiała się, przyłożywszy ucho do jego piersi. Ogarnęły ją niespodzianie wesołe, radosne ulgi, że serce to bije, młode, zdrowe, dźwięczne. Że dzięki niej bić nie przestanie tej nocy... Że między tłum spiskowców a to serce ona dziś rzuci to właśnie, co paczy zażarte spory samców, czar kobiecego uroku.
— Otóż słuchaj, niema żadnego zamachu!!
Właśnie wraca z opery, gdzie była w całej kompanji z Pesteczką, z starym hrabią Bogulickim, z Krywultem, z Wildem.
— No więc tak — był i Wilde. Odjechali wszyscy pod Warszawę. Nocują u Bogulickich w Jedwabnie. Wiem na pewno, — kłamała najswobodniej.
— A ja wiem, — starał się ominąć uściski, — i to