Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

będzie musiała starczyć za wszystko. Nawet może za niejedną piękną kobietę, — jakby się kto pytał...
— Nie zapominać się, Pyć!
Nareszcie Barcz został sam. Więc już zamachy...
Rozmyślał, w jak znacznym stopniu droga wielkiego człowieka podobna jest do utartej formuły powieści kryminalnych. Ty „na nich“, oni „na ciebie“ — oto wszystko.
Zszedł jeszcze nadół, upewnić się, czy przybyła już nowa zmiana podoficerska? W razie zamachu miał ją alarmować potrójnym dzwonkiem do loży portjera. Zresztą był przekonany, że sam sobie poradzi. Wrócił do numeru.
Pisząc obojętne listy, które na wszelki wypadek miały wspomóc jego generalskie alibi, zastanawiał się, czy te wytyczane przez niego „ramy“ nie były zbyt sztywne, zbyt ostre? Lecz nie. Wszak dopiero teraz zaczynał zlewać do wspólnego tygla odrębne regulaminy poszczególnych grup wojska. Wszak dopiero teraz zamierzał przystąpić do wykucia wspólnej obroży, — wspólnego munduru. Nawet konie nie miały jeszcze w armji popieczętowanych zadków, — jakże tedy daleko było do ludzi! A jeżeli któryś ze spiskowców poniesie i odrazu wygarnie? Niby szare piętna znikały w myśli Barcza twarze najbliższe, i pozostawał sam... Sam jeden, z zimnemi ramami, które prosto z serca biły we mgłę tego narodu.
I tak mu szła ta noc, pełna rozsądku, hartu, goryczy, gdy zapukano do drzwi. Nie były zamknięte. Czekał, gotów, w pełnym mundurze.