Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wtedy matka, — co umiał napamięć od czasu ślubu.
Że chociaż to synowa, to przez szczęście syna kochana, jak własna krew. Po drugie, — żaden człowiek nie może wybierać, — kogo ma poświęcić.
Koronowała to uśmiechem jakiejś wyższej łaski.
— Bo gdy wam nie szło, to nie szło, a teraz aż kłopot macie, tak dużo wam los podsuwa. Żebyż tak się darzyło jeszcze Jasiowi!
Barcz kochał brata i cierpiał nad nim.
Gdy całowali się na przywitanie, doznał raz jeszcze, znanej od tak dawna a tak bolesnej udręki braterstwa. Jakby się całował z drugim sobą, jeno mniejszym i słabszym. I gdy trzymał brata w objęciach, — jakby go pragnął najzdrowiej utulić, a zarazem zdusić śmiertelnie...
— Cóż, jesteś wielkim człowiekiem, zbawcą ojczyzny? — Jaś obmacał żartobliwie mundur i poklepał brata po opiętych kolanach breachesów. — I że ci się też chciało takie losy przechodzić, — tyle przygód... Naturalnie, my tu, w „pieleszach“, nie możemy się równać. A jednak... — Rozwinął przed Stachem niezliczone burze, które targały „pieleszami“.
— W rezultacie, bądź co bądź, ty, jako generał, masz karjerę zapewnioną. A ja?...
Barcz obciągał ścisłem spojrzeniem głowę brata. — Ty? Skończysz medycynę.
Nie będzie kończyć. Pracuje w handlu. Mianowicie „w rękawiczkach“.
Wyciągał z pod łóżka matki i z kątów, nakrytych kapami dawnej świetności, skrzynki rozmaitego kalibru.