Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Barcz zaszedł go ztyłu i wesoło klepiąc po ramieniu: — Jest świętość, bo już nie żyje. Ale póki ten książę żył, też różne listy otrzymywał i różne pisał, nim się z tego nabożeństwo uwiło. Chcesz? Zgiń, umrzyj, — też będziesz świętość.
— A smakowałoby wam, co?
Barcz wzruszył ramionami. Jeszcze raz bez żadnych ogródek powtórzył plan działania i jął się żegnać.
Uścisnęli się w przedpokoju.
Gość schodził ze schodów, — gdy nagle szarpnęły się drzwi i Dąbrowa przyskoczył do barjery.
— Ale słuchaj, — do czasu!
Barcz podniósł głowę. Wysoko z nad balasków zwieszało się ku niemu błyszczące, żółte, jakby z tłustego kitu ugniecione oblicze.
Do czasu, — sumował Barcz w hallu swego hotelu, nad filiżanką kakao, oddając sprawiedliwość Pyciowi. Istotnie, smarkacz ten miał niezwykłą intuicję wyzwalania czynów koniecznych, nieuświadomionych jeszcze, lecz już gotowych na dnie duszy...
Przy drugiej filiżance ogarnęła generała prostracja, jakby po spirytystycznym seansie. Roztargniony patrzał na wiatrak szklanych drzwi, kręcących się między palmami, na bronzową liberję portjera, na pstre mundury obcych narodów, niby różnorakie mundury obłędu przemijające po marmurowych schodach.
Niestety nie mógł tu przebywać spokojnie. Coraz wyrywały go z zadumy głośne, srogie, wierne ukłony warty, która we dnie i w nocy strzegła wszelakich misyj obcych, oraz jego ważną osobę.