Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kto wrócił, a którzy się zostali, jedź pan, panie Mieniewski...
— Jedź ty. Bo cóż ty myślisz? Ty myślisz, że tu się może ktoś boi?
Przyskoczyli do siebie, nasunęli się przed kraty. Spojrzeli sobie w oczy, jak w zwierciadła.
— Ty myślisz — uśmiechał się Tadeusz twarzą ironiczną — ty myślisz, że to niby ja, ten taki żołnierz, co tak ma stąd ustąpić?!
Napadli znów na siebie, choć obaj sił nie mieli. Ale znów rozpoczęli tę jakąś swoją walkę nieodmienioną upartą o pierwszeństwo.
Upadli na podłogę windy, woda spływała z kamiennych ścian szybu tkliwym płaczem. Wyżej ponad zmaganiem się tych obu chłopców nad baldachem, nad stalowymi obchwytami windy, wzdłuż olbrzymiego szybu wznosił się w górę szum przestrzeni, stąd aż ku czystym gwiazdom na niedościgłym niebie.
— Ty przecież wiesz, tyś jest mój nieszczęśliwy brat — szarpał Tadeusz Dusia za ramiona — jedź ty, sam przecież wiesz...
Zapragnął rzucić Dusia na podłogę szybu, zasunąć szybko kraty i odbić sygnał. Duś nie bronił się a objął przeciwnika ramionami. Okazało się, że obaj płaczą, lecz nie łzami: jakby potokiem światła.
— Taka miłość bliźniego — wydrwiwał wciąż Tadeusz — taka miłość bliźniego!
Usta przy ustach, to samo drżenie utrudzonych piersi, jedna żałosna woła.
— Tyś jest Mieniewski, syn posła — szepnął Duś — muszą się bać o ciebie, wiesz sam, krzycz tam