Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

błyszczącymi grzywami, Za tymi końmi, już nikogo a tylko zbliżająca się śmierć.
Tadeusz siedział na ławeczce przy szybie, zakrwawiony, rozbity. W czeluściach kopalni łamało się, kłębiło niezgłębione okiem ludzkim nieszczęście. Tąpania szły, szelesty, szumy, zlewy, gwałty powietrza i znów rzewliwe płacze wody, i znów cisza. Słychać w niej było z głównego chodnika przewozowego głos prosty, miły, znany na tej kopalni zawsze, a teraz dziwnie straszny: cykanie świerszczów w wielkich głębiach pokładu.
— Jedź teraz, może to już ostatnia klatka?
Doszły Mieniewskiego te słowa jakoby zza tysiąca gór...
— Jedź teraz, jedź, dwutlenek węgla, wiesz? Ostatnia klatka, jedź już!
I znów cisza głosami świerszczów szeleszcząca.
— Nie jadę — rzekł Tadeusz. — Jeżeli, to wyjedziemy razem.
Przycichli wespół, znów przeleciały z głębin huki, gruchoty, łomotania i znów jakby niedziela polna, w drobiącym głosie świerszczów.
Duś oparł się o kraty. Oczy wlepił w omdlałe ciemności. Stali w świetle elektrycznym wszystkich złocistych lampek wyraźnych, równych, trzeźwych, o trzydzieści kroków dalej ciągnęła się już noc śmiertelna.
Duś, jako sygnalista, rzeczy tutejszych nader dobrze świadomy, powtarzał szeptem: — Nie zluzują mnie zaraz, markownia znaczków wcale nie wydaje, takie to drańcie, dyrektory, urządzenia! Nie wiadomo,