Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cypała. Przyczaił się usłużnie, pomniejszył w dwójnasób i jeszcze grubszy, bardziej zwarty, ubity, upchany w samym sobie, potoczył się przed fotel dyrektora. Coeur przedstawił Falkiewicza kwartecistom. Chcąc nawiązać rozmowę, w paru słowach określił muzykom funkcję takiego podziemnego urzędnika.
Nie mogli wyjść z podziwu, iż funkcja taka istnieje, oraz że można dokładnie wymierzać pod ziemią.
— Można bardzo dokładnie — roześmiał się dyrektor Coeur.
Pan Falkiewicz, niestety, nie objaśnił należycie muzyków. Nie wytłumaczył, na czym polega istota tego rodzaju pracy. Zacierał ręce, niedyskretnie wyłamywał sobie grube, opuchłe palce, obciągał kamizelkę, jak gdyby końcami jej pragnął przykryć narośl jakąś, niespodzianie wynikłą. Mlamlał wciąż jedno i to samo. Lepiło się to w francuskiej wersji nader niezrozumiale. Jedno tylko wyraźniejsze słowo usłyszeć i zrozumieć można było jako tako: voyager.
Usiadłszy na brzegu fotela balansował markszajder opiekłym korpusem, składał głowę na własnym ramieniu, jak przechylają ją pływacy przeciw wezbranej fali i wciąż powtarzał: voyager! Changer sa place. Se deplacer. Toujours. C‘est mon reve.
Coeur nie słuchał, nie patrzył. Przepełniło go w tej chwili całkiem inne wydarzenie: na ósmym chodniku, na wschód od pochylni A.... Półmrok w Zarządzie „Erazma“, twarz owego dzielnego górnika, pochylona, blisko, połyskująca matowym krzyżem brwi i nosa, oddech tej twarzy: ludowy, czysty zapach.
I wtedy, właśnie wtedy najlepsza, bezgraniczna równo-