Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szli razem w stronę miasta, ku stacji kolejowej.
Pan Kapuścik był z zasady sportowcem. Po tylu wojnach jedyna przecie dewiza ludzkości: — odreperować ciało. Ale w Zagłębiu sportu właściwego nie ma. Wszystko partyjne. Jedyny, jaki można uprawiać, to utrzymanie porządku. Cóż to za sport?
Pod stacją towarową stały trzy ciężarowe lory, na które ładowali policjanci uczestników wiecu, okutych już w kajdanki.
Młodzi ludzie i brodacze jacyś, gromadki chudych żydków i bezrobotny trykot w pływackie prążki. Dokoła błyszczały bagnety.
— Bijecie bardzo? — spytał nagle Tadeusz.
— Święty Boże — Kapuścik przeżegnał się — co najwyżej kupujemy, za grosze. Z całego tego wiecu i przemówień, i demonstracyj urobi się kilku nowych początkujących prowokatorów. Co do bicia? Nigdy się to nie stanie, ale mógłbym panu śmiało życzyć, żeby się pan kiedyś dostał do naszego więzienia. Istne cacko!
Lory już odjeżdżały, głowa przy głowie, pełne głębokiego milczenia, Tadeusz pobiegł za nimi, wpadł do Domu Ludowego, jechały dalej.
Odkręcił światło w przestronnej sali ojca. Gdzież gary?! W porządku, pod ścianą. Ustawił je na stole, otarł z kurzu i usiadł przy nich.
Na dole zawarczał samochód.
Pod naporem rozstąpiły się drzwi sali, w której przy garach oczekiwał Tadeusz. Na drzwiach rozkrzyżował się ojciec zastępując ludziom drogę. W głębi