Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słowa pomięły się im w ustach, nieznany poryw rozlepił zaślepione oczy, wciąż jeszcze trzymali się za bary, złączeni jednym porywem niespodzianych łez.
Tadeusz cisnął browningiem w piersi sygnalisty i jął uciekać. Biegł spomiędzy straganów ku miastu. Pełen nieprzytomnego żalu, niechęci przeciw ojcu, rozpaczy.
Ktoś wyskoczył z bocznicy, jednym susem przesadził gościniec, krzyknął: — Stać! —
Pan przodownik Kapuścik.
Działo się pod łukowymi lampami szosy. Owiał Tadeusza zapach konia i starej perfumy, przypominającej szczególnie zapach świątecznego ciasta.
Pan przodownik Kapuścik przepraszał. Duże, wyszczerzone zęby lśniły pod złotym wąsikiem.
Nie miał zaszczytu być przedstawionym, widział już jednak dzisiaj syna pana posła u Cieplika. Po południu. Przelotem. Z tylnej kieszeni szerokich granatowych breachesów wydobył srebrną papierośnicę. Przy manipulacji z zapałkami okazało się, że Tadeusz ma zakrwawioną rękę.
Nic dziwnego w takim ścisku. Plasterka, oczywiście, nie ma. Opatrunku detto. Pan Kapuścik owiązał Mieniewskiemu rękę własną czyściutką chustką do nosa. Prosił przy tym o wyrażenie podziwu panu leaderowi.
Taką opozycję opanować — czym? Słowem, gołym słowem!
Kapuścik wyobrażał to sobie całkiem inaczej. Co najmniej chyba w postaci kilku szarży. Poskakałoby się trochę, pogalopowało.