Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

padek wypadku jakiegoś! Na wypadek przeniesienia, nie daj Boże usunięcia ze służby... Więc chyba wahań nie ma?!
— Kto mówi o wahaniach, panie dyrektorze? Na razie tylko przykrość. Duża przykrość.
Słychać było dobrotliwe sapanie wielkich pieców huty. Za drzwiami kroki domowego gospodarstwa. Kostryń przysiągłby, iż słyszał namacalnie jak sumienie w czaszce policjanta waha się i chlebocze.
Przeciw Coeurowi i przeciw górnikom, bez poparcia policji? Nie ma dyrektora „Erazma“ bez policji!!
Na szczęście zastukano! Weszła służąca ze śniadaniem. Kawa na dużej srebrnej tacy, za nią żona, w pięknej sukni porannej, koloru zwiędłych liści. Pan Kapuścik wykonał uroczysty wyczyn towarzyski: jak gdyby na maneżu zeskakiwał z konia, tak sprawnie się ukłonił.
Pani dyrektorowi dała Kapuścikowi ucałować rękę, rozmieściła serwety, filiżanki, uśmiechnęła się wdzięcznie — przelotem. Przelotem, po swojemu. Wśród pięknej bladej twarzy spłakane oczy.
Wyszedłszy z gabentu męża oparła się o ścianę. Więc ciągle, zawsze Coeur! Z podsłuchanej rozmowy wynikało, że nawet policja nie wie, co teraz robić? Do tego doszło? Zdało się pani Stanisławie, że to ona, ona sama winna jest wszystkiemu.
Jeszcze wczoraj w nocy za nieszczęsnym parawanem z pierścionków do cygar postanowiła pani Stanisława rozmówić się z córką. Zakazać wszelkich wizyt, spotkań.
Zastała teraz Zuzę w piżamie, przy smarowaniu