Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



6.
PANNA Z PROWINCJI

Niedzielę słychać w całym mieszkaniu wyraźnie. Huta nie idzie. Każdy krok, słowo, odgłos rozpierał się, rozpychał, jakgdyby obrzęknięty!
Skromne wejście pana Kapuścka przez kuchnię przeraziło Kostrynia. Takie dzwonienie szabli, ostróg i łańcuszków.
Uścisnęli sobie dłonie w gabinecie, przy oknie. Wszystko przecież było już wiadome chyba po wczorajszej szarży przed Radą Kopalń i Hut. Cóż zostaje? Do województwa raport odejść musi, że lud się wzburzył i zakłócił porządek. Do tego żaden kapitał zagraniczny nic nie ma. Zostaje Polak wobec Polaka.
Siedzieli naprzeciw siebie. Kostryń oparł ręce na granatowych kolanach Kapuścika, drobnym dźwiękom ostróg i łańcuszków towarzysząc wylęknionym uśmiechem.
Teraz już wszystko jasne! Są dwie sprawy, jak zawsze, dwie. Pierwsza: co pan, drogi panie poruczniku, myśli o naszym biednym ludzie? Lud — sfinks,