Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

padlin gruntu płachetka przymierzchłej zieleni, rozlanej pod krzyżami cmentarnymi.
Ogrodzenia dokoła onych krzyżów żadnego.
Weszli między żałobne pagóreczki i gdzie bądź przysiedli. To już Duś tak rozrządził, że tu przysiedli właśnie. Za cmentarzem szły parkany innej kopalni „Flory“, wzdłuż których dudnił nieustannie przejazd kopalnianych wózków.
— Dziewczyna sobie żyje, jak chce. — Duś utkwił szare oczy w Tadeuszu. — Czas dzisiejszy naładowany ciśnieniem ideału nie zważa na poboczne szczegóły tyczące wyzwolenia kobiety. No, teraz wiesz?!...
— Co mam wiedzieć?
Siedzieli na murawie, naprzeciw drzewka samotnego, za którym słał się widok tutejszy — pod wysokim przelotem nieba wąski pasek ziemi, oznaczony wieżami kopalni. Samotne drzewko nałapało pajęczyn i siwego okwitu, z czego utkały się na nagich gałązkach żagle przezroczyste. Zmienny wiatr sycił je wciąż kolorami tęczy.
— Myślisz sobie, żeś mi w dodatku jeszcze siostrę uwiódł! Żeś taki mądry burżuj! Nie bój się: śpi, z kim się jej podoba. Nie ty pierwszy, nie ostatni.
Tadeusz zwinął się, złapał Dusia za szyję i tak trzymając, wpatrzony w ciemną, węglem przypruszoną twarz, prosił: — Nie mów!!
— Moja siostra pracuje na kopalni, — wołał Duś — jak wszystkie u nas! Nie ty pierwszy, i nie ostatni ma się rozumieć.
— Nie mów! Nie mów!