Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a wszystko razem oprzędło delegatów plątaniną zawiłą.
Powstał znowu cichy Martyzel i wykrzyknął niezwyczajnym głosem:
— Nad skłóconą klasą robotniczą unosi się chmura trującego gazu kłótni, niewiary i kwasu!
Martyzel wiedział dobrze, co trzeba powiedzieć. Nie to, co stoi w kanonach partyjnych! Powiedzieć dwa, trzy słowa ludzkiego pojednania, między tymi co mają pracę, a tymi co nie mają. Znalazłaby owe potrzebne wyrazy, gdyby nie uporczywy wzrok starego Supernaka.
Portier „Erazma“ podniósł powieki i jak gdyby opalał Martyzela twardym siwym światłem. Jak gdyby nakazywał złowrogo: — No, mów, mów do końca...
Nie o to tu chodziło, że Supernak nie dawał spokoju Martyzelce. Wstrętne te zabiegi wypalą się same. Nie o to, że był głupi, ciemny i tyle razy podejrzany. Ale o to, że ostatnimi czasy Martyzel dał się wciągnąć we wszystkie prace, a nakoniec i w człowieka tego, w owo żałosne podobieństwo upadku klasy robotniczej. Zapragnął nastawiać portiera na właściwe drogi, a tymczasem od nastawania nienawiść w nim rosła i po wszystkich myślach przeciw portierowi myszkowała.
— Więc co mamy robić w takim tu oto czasie? — i wrzasnął od drzwi głos nabrzmiały i chrypliwy.
Rozwinęło się w sercu Martyzela cichymi słowami: — Dla mnie czasy wielkich haseł minęły. — Nie wypowiedział tych słów straszliwych. Przeszedł do