Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mią, a dzieciom po szkołach do mycia brakuje! Drańcie!! Tfu!
O Zielone, o place, wodą, o węgiel, samego miału półtora tonny pada z kominów na obwód Osady, w przeciągu doby jednej, ale stawiacie kominy, drańcie, bez komór ochronnych.
— Drańcie, drańcie — krzyczał poseł, aż mu w płucach pękało. W tych samych płucach, którymi umiał każdych komunistów przekrzyczeć!
Kostryń uśmiechał się pod tymi zarzutami, jakby stał w deszczyku majowym. Przeczekał i dopiero wtedy powiedział swoją prawdę.
— Jak do zgody nie dojdziemy — uskarżył się rzewnie dyrektor — to nie tu w Osadzie będzie nasze Towarzystwo płaciło podatek, a w Warszawie, gdzie ma centralę. Swoje miejsce prawne. Dlatego gmina nie ma co zanadto narzekać, że biura paryskie wsadzili akcjonariusze w swym wykazie do brutta. Prawda! Biura paryskie Towarzystwa obciążają ogromnie bilans, ale jak się ze swymi podatkami przeniesie Towarzystwo do Warszawy, to z czego będzie żyła Osada Górnicza, z czego?
Od takich możliwości, choć na jawie pod czwarte piętro wyciągnięty, walił się cały Dom Ludowy, jak z kart, za jednym podmuchem. Drążek nie dał po sobie nic poznać. Brońże Boże! Żarł ciastka głośno, aż mu światła po szczękach latały, ale serce ustawało z rozpaczy.
Kostryń wcale nie patrzył, do kogo mówi. Po co? Z zamkniętymi oczami ciął i aby tylko ciął tym osłodzonym swoim słowem. A tu radca prawny, a tu prze-