Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Życie Chopina.pdf/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lony. Zewsząd cię proszą o naukę księżniczki i hrabiny, kłania się wszędzie najlepsze towarzystwo, stary wiarus za służącego drzwi u mistrza otwiera — Paryż. Paryż, kultura! Nie zważać na szczegóły, ogóły, młodość pogodzi wszystko! Apartament, kabriolet własny, najwytworniejsze fraki, pójdziemy bywać w wielkim świecie.
Zabawa znakomita, sezony i wycieczki, a teraz markiz prosi. Markiz prosi na wieczór, mamy czas cały dzień. Rano w Montmorency. Pojedziemy na osłach, co je dziewczynki wynajmują na rynku. Nikt jeszcze nie wie, ilu tu wodzów polskich, poetów rozbitego narodu spocznie kiedyś na tym cmentarzu w Montmorency. Pojedziemy na osłach dalej przez wielkie, gęste lasy.
Tak, ta starsza dziewczyna! No i cóż z tego, co?! Dlaczegóż nie! Ach, jaki śmiech. No dobrze, mniejsza o to. Teraz masło, mleko i świeży chleb w oberży. Jak w Warszawie, jak w Polsce, jak w Żelazowej Woli. A potem tam w gospodzie wino. Czy nie za dużo? Nie może być za dużo. Potem obiad. Górowski, taki jeden, przyjechał powozikiem, naturalnie urżnięty, jedziemy razem, powozi jak szalony. Polak, Polska, ma się rozumieć — my!
Gdzieś tu na wsi, w niedalekim sąsiedztwie dźwięczy miła pamięć Grettryego, gdzieś tutaj Rousseau pisał czy marzył, może kochał? Ale co tam i po co myśleć teraz o starzyźnie, prędzej, bo będzie późno do markiza!
Czeka rodowy markiz i wszyscy zaproszeni goście czekają na onego proroka polskiego w pięknym fraku,