Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o burty berlinki i ta nieznacznie chwiała się na uwięzi.
Nagle myśl jego oddaliła się wstecz, drogami wspomnienia w odległe lata.
Wspomniał inne noce spędzane na pokładzie większej jednostki handlowej floty.
Siedział, jak teraz na pokładzie, wsłuchiwał się w jednostajny szum oceanu, wdychał w młodzieńcze płuca orzeźwiającą wilgoć morskich oparów i marzył, marzył o różowej przyszłości. Ciekawem okiem chciał przebić tajemniczą zasłonę, która oddzielała go od wszystkiego, czego miał później doświadczyć, zgadywał swą przyszłość i coraz to nową formę przybierała ona w jego młodzieńczej fantazji.
Zdawało mu się, że tam, gdzie ocean styka się z niebem, spostrzega już niejasne kontury tej krainy obiecanej, do której dąży z wiarą w istnienie jej, jak w istnienie szczęścia na tej ziemi.
Zanim południowe słońce ozłoci nieskończoność oceanu, on ujrzy tę krainę bajeczną złotą i różową, rozdrganą miljonem promieni, ubranej w festony fantastycznych mgieł...
Przypomniał mu się wówczas obraz Gawińskiego, widziany na wystawie, a przedstawiający pielgrzyma, który w swej wędrówce dotarł do krawędzi jakiegoś lądu, upuścił pod-