Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ścisnął palcami płomyk swego papierosa aż ten zgasł i zawołał w stronę oddalającego się:
— Panie, hej! panie! Proszę też pana o ogień, papieros mi zgasł.
Zaczął iść w stronę nieznajomego pewnym, stanowczym krokiem, przezwyciężając w sobie niepewność i wahanie.
Zimno. Wilgoć. Otulił się w paltot, brodę schował w podniesiony kołnierz.
Wołany zatrzymał się i podawał mu ogień, zapaliwszy zapałkę; przytem zaglądał mu ciekawie w oczy. Poczuł pewnego rodzaju uznanie dla tego intruza, wałęsającego się samotnie po nocy nad Wisłą i nie uciekającego przed nim, lecz zaczepiającego go jeszcze potem, gdy zdrów i cały mógł łatwo uciec przed niebezpiecznem spotkaniem.
— Anatol sztucznie starał się niecić w sobie odwagę i pokonywując drżenie głosu zagadał:
— Pan tutejszy, czy niema tu gdzie blisko jakiego lokalu, gdzieby można dostać wódki lub gorącej herbaty. Przeziębłem cały.
— Oooo! Dlaczego? I owszem. Chodź jegomość. Znajdzie się i herbata i kira. Niedaleczko.
Poszli razem.
Anatol rozumiał, że dobrowolnie idzie w paszczę nadwiślańskich apaszów, ale szedł