Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wtedy to Karol powiedział, że mając takie myśli w głowie, jak Anatol, przeszyłby sobie ją kulą rewolweru, przyczem roześmiał się beztrosko, poklepał Anatola bardzo serdecznie po ramieniu i szepnął mu na ucho, wstając:
— Ożeń się, chłopie, ożeń, najwyższy czas.
— Niechże mnie Bóg broni i strzeże od tego, — zawołał z komicznym przestrachem Anatol. Mam kłopot z samym sobą, a miałbym jeszcze rozszerzyć mój kłopot na rodzinkę. Dziękuję. Sam się ożeń, jeżeliś taki mądry.
— A ożenię się i to wkrótce. Śmierć i żona od Boga przeznaczona. Roześmiał się wesoło i wyszli z kawiarni.
Deszcz widocznie dopiero co przestał padać. Latarnie jeszcze się paliły i odbijały się w mokrych chodnikach. Cudowny, głęboki błękit przedświtowego nieba nadzwyczaj barwnie odbijał się od czarnych sylwetek śpiących kamienic. Wolnym krokiem dwaj przyjaciele powlekli się w stronę domu.
— Odprowadzę cię, rzekł Anatol.
Widać ostatnie zdanie wypowiedziane w kawiarni przez Karola utkwiło Stefanowskiemu w pamięci i rozważał, oświetlając je rozmaicie w myśli. Nareszcie przysunął się nieco chwiejnym krokiem ku Karolowi, wziął go za szyję i zaczął mówić: