Strona:Jules Verne - Piętnastoletni kapitan.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słowa te cała załoga przyjęła głośnymi wybuchami śmiechu.
— Panie kapitanie — wolał jeszcze kuzyn Benedykt — o ile wiem, to na skórze tych wielkich ssaków znaleźć można czasami nader rzadkie podobno okazy owadów, jeżeli bym więc mógł prosić...
— Czyż tak jest istotnie? — pełnymi już ustami śmiał się kapitan. — O!... jeżeli tak, to mieć będziesz, panie Benedykcie, pełną swobodę robienia swych poszukiwań, gdy nasz wieloryb znajdzie się już na pokładzie.
Łódź coraz bardziej się oddalała. Wszyscy ostatnie, głośne i z wyrazem wesela, przesyłali pożegnania. Nawet Dingo wsparł się na swych potężnych łapach i wychylił daleko swój łeb olbrzymi po za barjerę pokład okalającą, lecz zamiast szczekać radośnie — posępnie wyć zaczął.
Wycie to przeraziło panią Weldon.
— Dingo! — zawołała — brzydki, niepoczciwy Dingo! To ty w ten sposób żegnasz swych zbawców i przyjaciół? No, szczeknij mi zaraz, tylko głośno, wesoło i radośnie!
Pies nie posłuchał się jednak rozkazu, zwiesił tylko smutnie łeb ku ziemi, potem podszedł ku pani Weldon i lizać zaczął jej ręce.