Strona:Jules Verne - Piętnastoletni kapitan.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pora deszczowa natomiast się kończy, co nic przeszkadza, że niziny wszędzie jeszcze stoją pod wodą. Wieje silny wiatr północno-zachodni, bardzo niezdrowy, febrę zwłaszcza sprowadzający.
Nie napotkałem nigdzie najmniejszego śladu pani Weldon, Janka i kuzyna Benedykta. Dokąd mogli oni ich wywieźć? Boże! miej litość nad niepokojem moim.
Od dn. 1 do 6 czerwca. Kroczymy niziną, która stoi pod wodą jeszcze. Nieszczęśliwi, nadzy nieomal niewolnicy w tej wodzie i panującem zimnie cierpią niewypowiedzianie. — Gdy nadeszła pora noclegu, nie można było znaleźć nigdzie suchego miejsca. Wszędzie woda, dochodząca chwilami do pasa. Trzeba było iść dalej bez względu na ciemności i zmęczenie. Co chwila ktoś wpada do wody i już się z niej nie podnosi. Żałować ich? Nie! Zazdrościć im raczej. Nie cierpią już, są wolni. Z posępnej zadumy rozbudziły mnie głośne krzyki i wołania. Żołnierze zapalili pochodnie, ze smolnych drzew uczynione. Okazało się, że to stado krokodyli napadło na tabor. Kilka kobiet stało się ofiarą napadu. Jeden z potworów otarł się swem chropawem cielskiem o me nogi i pochwycił młodego chłopca za mną idącego, którego ze straszną siłą wydarł z wideł